Siedzę i myślę...(tak nawet mnie się zdarza)...
Świata nie zbawię. ale może zacznę od swojego podwórka.
NIGDY NIE MYŚLAŁAM POZYTYWIE. A nawet jak próbowałam czułam się jak w zaciasnych gaciach. uwierało, swędziało.
Próbowałam, bo chciałam nauczyć się inaczej myśleć.
Czemu inaczej?
Bo JA byłam "zaprogramowana" na myślenie negatywne. Ja byłam zaprogramowana na wieczne odczuwanie lęku, strachu, życiu w kłamstwie o obłudzie, zamiataniu problemów pod dywan, życiu w wiecznym poczuciu winy.
Poniekąd to "programowanie" wpłynęło na mój temperament.
Jestem córką wybuchowego alkoholika i jego żony - szarej myszki.
Cale życie "spalam się" szukając dla siebie miejsce we wszechświecie, szukając odpowiedzi "jaka jestem"?
Nieśmiała- owszem, ale momentami harda i prowokacyjna...
Zakompleksiona - owszem, ale czasami bardzo pewna siebie, wręcz przekonana o swej zajebistości...
Brzydka - ładna - pojęcie względne, ale za to zadbana, czasami wręcz obsesyjnie przywiązana do swojego wyglądu...
Miła, uprzejma- owszem, ale czasem rzucająca mięsem jak stary rybak na kutrze...
Gruba, szczupła - pojęcie względne. Sylwetkę mam drobnokościstą, ale kumulacja na brzuchu i w cyckach tego co pochłaniam, nieco ją...deformuje...
Konsekwentna ... ale przez chwilę...by potem czuć wyrzuty sumienia, że tak łatwo odpuszczam...
Od dawien, dawna całe swoje "dorosłe" życie balansowałam na skrajnościach...
Myślę, że nie jestem łatwym przypadkiem do zdiagnozowania.
Czasem czuję się jak kameleon.
Mam wrażenie, że dzięki temu co przeżyłam w dzieciństwie i przetrwałam mam dużą dawkę empatii i potrafię się odnaleźć zarówno na herbatce u cioci, jak i w spelunie "pod nocnym aniołem"...
Przez ostatnie lata, szczególnie po porodzie, weszłam w gorset tej i "miłej i sympatycznej". Oczywiście nie ma niczego bez konsekwencji. Temperament dawał o sobie znać, szczególnie w sytuacjach kryzysowych lub gdy czułam frustrację. Wszystko było wówczas czarne albo białe...
Kurwy w myślach leciały z prędkością karabinu, ale na zewnątrz stoicki spokój...No chyba, że wybuchłam...strach się bać...
Pomału wychodzę z tego gorsetu. Mniej płynę z falą. Mam swoje wpadki, ale dziś umiem przeprosić. nie zgrywam zimnej i niedostępnej suki. nawet jak się wkurwię, wiem, że przede mną stoi człowiek. też ma prawo do błędu. gdy tracę cierpliwość i bluźnię potrafię przyjąć na klatę, że nie miałam racji.
Kiedy czuję, że coś mnie uwiera, zatrzymuję się i zastanawiam "czy to jest dobre dla mnie?"...
I może nie stanę się nigdy mega pozytywną laską, ale szukam tego co mnie uszczęśliwia.
uczę się dostrzegać plusy...w końcu "dobro czai się wszędzie" :)
Gosiu wspaniale,że umiesz o tym mówić, wylać, a nie dusić w sobie :*
OdpowiedzUsuńprzyjemnego dnia :)
oj z duszeniem w sobie to nigdy nie miałam problemu.. problem był raczej z formą niż z treścią przekazu :P
UsuńUwierz mi, to nawet nie jest takie trudne:)) Ja od mniej więcej 2 lat staram się żyć i postępować wg powiedzonka "choćby skały sr..." znaleźć w każdej sytuacji coś dobrego:)) I mimo, że czasami świat rozpada mi się na milion kawałeczków, to szukam w tym jakiegoś drugiego, pozytywnego dna:)
OdpowiedzUsuń"pozytywnego dna" - podoba mi się :)
UsuńUwielbiam czytać Twoje osobiste posty. W każdym znajduję odrobinę siebie.
OdpowiedzUsuńPozdrowionka :)
dzięki Olu...
Usuńtaki "ekshibicjonizm" działa na mnie jak zimny prysznic i czasem pomaga spojrzeć na moje życie, zachowanie - z szerszej perspektywy, szczególnie gdy dostaję takiego pozytywnego kopa w postaci miłych komentarzy :)))
Czytałam i między wierszami widziałam siebie...wiele nas łączy, wiesz?
OdpowiedzUsuńDzięki takim wpisom jak Twój uczę się dostrzegać plusy, tam gdzie wcześniej widziałabym stado minusów.
Ściskam! :*
to dobrze.. takie wpisy mają moc terapeutyczną...nie tylko dla mnie i to mnie cieszy :)
Usuń