Mam co do
tego wątpliwości… ale od początku…
Miałam dziś
umówioną wizytę na szczepienie młodej.
Jako, że
nienawidzę kolejek, a szczególnie sytuacji gdy przychodzę do przychodni na
swoją godziną, a przed nami jeszcze..pięciu małych pacjentów (WTF??), czasem to
wina lekarki, bardzoooo gadatliwej, często nie na temat, a czasem bezczelności
rodziców wpieprzających się w kolejkę, tak więc często gęsto od godziny 9-tej
kolejka żyje swoim życiem. A nie musze tłumaczyć żadnej matce małego dziecka
czym jest „beztroskie” oczekiwanie prawie godzinę w średnio atrakcyjnych
warunkach lokalowych…
Udało mi się
umówić na 8smą. Wiec była duuuuża szansa, że wejdę od razu po przyjeździe… Szanuje
czas pani doktor, pielęgniarek , więc byłam już o 7.45… Podobno byłam na liście
pierwsza, ale w gabinecie byli już jacyś rodzice z dzieckiem. Ciśnienie nawet
mi nie podskoczyło bo i tak trzeba było zrobić najpierw bilans zanim się wejdzie
do gabinetu lekarza..
Ale Ja nie o
tym… dzień wcześniej przygotowałam sobie wszystko co się w takich sytuacjach
przydaje, biorąc pod uwagę, że rano może się wiele wydarzyć, nas zaskoczyć i
nie będzie na to czasu. A więc pieluszki (same wiecie, jak ma się zesrać to w
przychodni, po co w domu J))), chusteczki, smoczek, jakaś zabawka, książeczka zdrowia,
kasa na szczepionkę, naszykowane ciuszki do ubrania, kanapki młodemu do szkoły,
klucze od auta na wierzchu, telefon … telefon też na wierzchu aby mógł mnie
obudzić ….
Rano, w
sumie wszystko poszło jak po maśle..młoda pięknie się obudziła o 6.45. w tym
czasie Ja zdążyłam się ubrać, wypindrzyć przed lustrem (co by nie było za
bardzo widać, żem spała tylko 4 godziny), zmobilizować Syna do pobudki… Młoda
nakarmiona, Syn też, wszyscy ubrani i heja….odgarniać śnieg…tak, tak, zima
zaskoczyła Nas.. a raczej nie miało kiedy padać, właśnie dziś!
Na szczęście
odśnieżanie bzyczka poszło sprawnie, gorzej na ulicy bo ślisko jak cholera..ale
daliśmy radę. Dojechałyśmy szczęśliwie do przychodni…A tam… poszło mega
sprawnie. Za to Młoda zaniosła się na samo wkucie, na szczęście jak zaczęłam jej
dmuchać w twarz to odzyskała głos.. Z dwojga złego wolę już płacz niż bezdech…
Ubrane i
uśmiechnięte pożegnałyśmy przemiłe pielęgniarki. I o 8.20 byłyśmy w domu…
Koło 9 tej
przypomniałam sobie, ze miałam zadzwonić do małża..jak nam poszło…
.........i powinnam
życzyć Wam miłego dnia i zrobić sobie mocnej kawy…ale jak się powiedziało A…
Biorę torbę,
szukam, telefonu…niet…kieszenie..niet… A pamiętam, że był, bo do tej samej przegródki
w torebce, dokładałam dziś rano smoczka…Kużwa…zdenerwowałam się…Gdzie mógł
wypaść? Fakt, wyciągałam z torby parę rzeczy w przychodni, przed autem klucze…,
przeszukałam cały dom. Kuźwa…przecież nie pójdę sama szukać w aucie, Hani nie
zostawię. A jak wypadł w przychodni? Albo na parkingu? A jak ktoś znalazł i
napierdziela teraz za mój abonament???
I tak chcąc
czy nie chcąc zafundowałam córce ponowną wycieczkę do przychodni, w ta
fantastyczną pogodę…Telefonu nie znalazłam…
Tracąc już
całkowicie zaufanie do swojej pamięci czy aby na pewno telefonu nie ma (w
przeszukanym dodam tylko) domu, zapukałam do sąsiadki, chcąc zadzwonić z jej
telefonu do siebie, albo to „nowego już właściciela”..ale jak na złość nikogo u niej
nie było…
Weszłam zdegustowana
do domu..na chój mi taka organizacja, skoro gubię podstawowe rzeczy…
I wtedy do
moich uszu dobiegł naj cudowniejszy dźwięk na świecie Jon Bon Jovi „It’s my life” ... Yes, yes, yes….. to dźwięk melodyjki z MOJEGO TELEFONU… dzwoń kochany, dzwoń
nie przestawaj, bo Cię nie znajdę…
Znalazłam …
dzwoniący do mnie małż, był nadmiar cierpliwy i ciekawy co tam w przychodni, dzwonił
na tyle długo, że „detektyw” czy jak wolicie od dziś „Miss organizacji” znalazła
zgubę pod..poduszką..gdzie całą noc przeleżał (a chowanie do torby to chyba mi
się przyśniło :-))…
A co tam u
Was moje kochane robaczki…bo u mnie nuuudaaa…jak widać i słychać… kawkę parzę,
bo dziś urlop wzięłam i jak mi pięknie do 11stej zjechał ten czas… J
PS. Szczepionka na 13/14 mcy była
bezpłatna J, a małż dał dwie stówy (bo
myśleliśmy , że to te płatne) i teraz mam dylemat? Uświadamiać go? Czy lepiej
nie?....
Kup sobie coś w ramach rekompensaty za stracone nerwy i czas :)
OdpowiedzUsuńJoa
Już mi sie podobasz :-)
UsuńPopieram przedmówcę ;)
UsuńNie no..nie zostawiacie mi wyboru :)))
Usuńhe he to ładną przygodę miałaś z telefonem nie zazdroszczę nerwów i straty czasu jeszcze dzidzia musiała znowu wracać bidulka do przychodni....
OdpowiedzUsuńja też myślę,że coś na skołatane nerwy Ci się należy :D:P;)
A mężowi się nie należy za cierpliwość? czy cokolwiek innego?
OdpowiedzUsuńNo kurczę, protestuje przed ukrywaniem ja (również bądź co bądź mąż swojej żony).
Ja proponuje wypad na fajną kolację (obiad?) z kinem.
no w sumie oddając sprawiedliwosc, gdyby nie jego telefon schiza i nerwy trwałyby...dłuzej :-P
UsuńNie no nie przyznawaj się! Po co mu ta świadomość:)
OdpowiedzUsuńHm, Gosia...
OdpowiedzUsuńKolejna już na pewno jest płatna, także nie wiem czy Pan Mąż następnym razem też będzie tako hojny :)
Ale tak swoją drogą, pomysł Tomka, nie jest zły- dzieciaki do dziadków i korzystajcie z życia :)
Podobnie jak Ty telefonu, ja na jesienie, szukałam kluczy. Został nawet posądzony winny zguby- Lila, które lubi się kluczami bawić. A potem, całkiem przypadkiem, znalazłam je w torebce... Tyle, że musiało mi się coś popieprzyć i włożyłam je do innej...
Klucze nadają sią...na osobnego posta...dziśj uż nie mam siły..
Usuńbuśka